23 mar 2009

Znajomo. Niestety.

Dawno nie pisałam, działo się nieco u mnie. Trochę z powodu świętowania Dnia św. Patryka. Poskakałam na koncercie Reel Jigsów wraz z Galwayem, zajrzałam też do Duanów, zapijając wszystko zielonym piwem i Guinnessem. Paliłam też cudowną marzannę 21-go, taką szatańską, z rogami i całym tym stuffem. I w ogóle sporo dobrych chwil miałam przez ostatnie dwa tygodnie. I ze Zg. się dogaduję, znowu jesteśmy dla siebie ciepłe.


Ale to wraca do mnie. - „Marazm, marazm, istny marazm! Nie będę nigdzie chodzić. Będę stać. I będę mówiła od tyłu, i tak nikt mnie nie rozumie. Marazm, marazm…” jak powiedziała niedawno S., stojąc ze mną na przystanku na deszczu. Tak się właśnie czuję. To wraca. Znowu. I boję się. Coraz bardziej.


Ciągle się uśmiecham, bawię, wychodzę ze znajomymi, tańczę. Ciągle próbuję, nie dopuszczam. Jednak czuję znowu to, co zostało za mną. Tak przynajmniej mi się wydawało do tej pory, że za mną… Najwidoczniej ta toksyna wciąż we mnie krąży. I mam dylemat – czy wrócić do Piotrusia, porozmawiać, i wykupić magiczne tabletki na życie? Może powinnam, zanim znowu zacznę znikać? Tylko… to byłoby już dla mnie oficjalnie, że to jest, że wróciło, bo znów potrzebuję od Piotrusia pomocy, rozmowy, rady. Teraz jeszcze mogę argumentować swoją rzekomą równowagę psychiczną tym, że przecież nie jeżdżę do terap, jakoś sobie radzę. A jak tam wrócę, to znów byłabym w tym samym bagnie. Nie chcę, nie chcę… Tak bardzo nienawidzę hasła ‘życia z przyzwyczajenia’.


Totalne wymózgłowienie. Raz jest dobrze, raz pusto. I Niandry znowu słucham. Nie wiem, co robić. Nie wiem. Póki co chyba poczekam, może nie wciągnie do tej pory.

Kurde, dekadentycznie się zrobiło. Sorry.

9 mar 2009

„Ja chcę taki znaczek!”

450 mililitrów to niewiele, gdy ma się co najmniej 5 litrów. A można uratować życie. No i dostaje się czekolady na pocieszenie, i zwolnienie do szkoły czy pracy ;) Mam na myśli, oczywiście, krwiodawstwo. Spodobała mi się ta forma działania charytatywnego na rzecz świata i ludzkości, i dzisiaj dziarsko pojechałam oddać krew. Mam już drugą pieczątkę w swojej książeczce. Potrzebuję trochę więcej, bo wraz z A. stwierdziłyśmy, że odznaka Zasłużonego Honorowego Dawcy Krwi jest po prostu zajebista. I chcemy taką. Do 15 oddanych litrów wprawdzie trochę mi brakuje, ale co tam. Mam cel, i prędzej czy później chciałabym go zrealizować. „Byle tylko nie dostać malarii po drodze, a będzie ok. Tylko malaria może mi przeszkodzić w oddawaniu krwi! No, i kiła, i rzeżączka, i żółtaczka, i AIDS... no...” – powiedziała A. filozoficznie. Oficjalnie, krew będziemy oddawać dla znaczka. Oficjalnie. Półoficjalnie, bo to genialne uczucie, gdy można zrobić coś dobrego tak niewielkim dla nas kosztem. No i te czekolady… ^^


Świetny humor dopisuje. Miałam dziś wolne od szkoły, późnym południem czułam się już zupełnie ok, więc poszłam na tańce, gdzie w gronie cudownych osób mogłam dać upust swej radości. I kupiłam przez allegro śliczny kilt. I za tydzień Dzień św. Patryka, więc szykuje się zabawa. I jeszcze ciągle gra mi w głowie TO, a wersja z teledyskiem pana Dżyngis KhhHHHhhana zabija mnie skutecznie. Ten jego kostium niczym z Power Rangers, i taniec, i mimika… ehh, bajka xD


W ogóle dobrze mi. Beztrosko i lekko. I czekolada pod ręką. I gram w sobie w jedną z gier z dzieciństwa. I mogłoby być tak zawsze.

1 mar 2009

Bulion pierwotny, czyli ludzie zaklęci w kostkę rosołową.

- „Mamo, mamo, a skąd się biorą dzieci?”
- „Wychodzą z rosołu, skarbie…”

Tak właśnie mogłaby wyglądać jedna z przykładowych rozmów na znany i kłopotliwy dla rodziców temat. Bociany są obecnie mało nowoczesne i zawodne, obraz miejski średnio ma się do pola pełnego kapusty, z której wypełzają dzieci. Trzeba było więc znaleźć coś nowego.

Naukowcy w latach 50. wieku XX podzielili się ze światem ciekawą hipotezą, według której morze było ogromnym kociołkiem, podgrzewanym przez erupcje wulkanów, do których zamiast warzyw powrzucano dwutlenek węgla, amoniak i metan. Nad kociołkiem poświeciło nieco słoneczko, niczym ogromny okap nad palnikiem, napatoczyło się także parę wyładowań atmosferycznych. W ogromnym garnuszku warzywka ugotowały się i przekształciły w aminokwasy, które z kolei źle czuły się w samotności, więc łączyły się ze sobą, dając związki białkopodobne. W kociołku wrzało coraz bardziej. A na koniec z kociołka wyszło zwierzątko. Było to zwierzątko raczej ułomne i niepozorne, jednak podołało swej ambitnej misji, i dało początek życia innym zwierzątkom, większym i doskonalszym od niego.

Czyż to nie urocze? Gdy pierwszy raz usłyszałam o koncepcji ‘Zupy pierwotnej’ myślałam, że brat sobie ze mnie żartuje. Internet jednak potwierdził informację, a moje życie zmieniło się diametralnie. Już nigdy nie będzie takim, jak wcześniej. W szkole skupiano się głównie na ewolucji czegoś, co już sobie było i żyło. Nigdy do tej pory nie zarzucano u mnie na biologii tematów tak stricte kulinarnych.

Nie wiem, czy dam radę zjeść kiedykolwiek rosół bez parsknięcia w niego ironicznym śmiechem. „Z rosołu powstałeś, w rosół się obrócisz”?…