Jestem tak zapracowana, jak tylko można. Dawno nie siedziałam tak często nad książkami.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak solidnie przygotowywałam się do zajęć. Przez całą podstawówkę, gimnazjum i liceum najczęściej się opieprzałam, rzadko coś powtórzyłam przed lekcją, a robienie zadań odbywało się zazwyczaj na kolanie; o ile w ogóle.
A jednak przynosi mi to satysfakcję, i zazwyczaj mi się chce. Tylko denerwuje mnie, gdy muszę biegać nie-wiadomo-gdzie za książkami, bo przecież podręczniki szkolne zawsze były w domu pod nosem (a i tak się ich nawet otwierać nie chciało). Zdarza mi się też czasowo nie wyrabiać, bo chciałoby się wszystko przeczytać, zrobić notatki, nauczyć się, a ny dy rydy. Samo ograniczanie się do niezbędnego minimum pochłania mi masę czasu. Ale nie przeszkadza mi to.
Coraz lepiej dogaduję się z V., myślę, że nasza znajomość nadal będzie się rozwijała i będzie z tego coś więcej. Już zapomniałam, jakie to cudowne uczucie, gdy między ludźmi wytwarza się tak rzadka i piękna więź.
Czwartki to dni, których wyczekuję z niecierpliwością. Jak kiedyś, tylko teraz zmienił się rodzaj treningów. Nie tańce już, a karate. Jestem pewna, że w przyszłym semestrze będę kontynuowała te zajęcia w ramach wychowania fizycznego. A potem pewnie zapiszę się do AZSu, by wciąż pobierać nauki u sensei M.
Chciałabym mieć więcej czasu.
Dla znajomych. Choć i tak życie towarzyskie mi kwitnie.
Tęsknię za ludźmi, których zostawiam w rodzinnym mieście. Których widuję tak rzadko.