Dawno nie pisałam, działo się nieco u mnie. Trochę z powodu świętowania Dnia św. Patryka. Poskakałam na koncercie Reel Jigsów wraz z Galwayem, zajrzałam też do Duanów, zapijając wszystko zielonym piwem i Guinnessem. Paliłam też cudowną marzannę 21-go, taką szatańską, z rogami i całym tym stuffem. I w ogóle sporo dobrych chwil miałam przez ostatnie dwa tygodnie. I ze Zg. się dogaduję, znowu jesteśmy dla siebie ciepłe.
Ale to wraca do mnie. - „Marazm, marazm, istny marazm! Nie będę nigdzie chodzić. Będę stać. I będę mówiła od tyłu, i tak nikt mnie nie rozumie. Marazm, marazm…” jak powiedziała niedawno S., stojąc ze mną na przystanku na deszczu. Tak się właśnie czuję. To wraca. Znowu. I boję się. Coraz bardziej.
Ciągle się uśmiecham, bawię, wychodzę ze znajomymi, tańczę. Ciągle próbuję, nie dopuszczam. Jednak czuję znowu to, co zostało za mną. Tak przynajmniej mi się wydawało do tej pory, że za mną… Najwidoczniej ta toksyna wciąż we mnie krąży. I mam dylemat – czy wrócić do Piotrusia, porozmawiać, i wykupić magiczne tabletki na życie? Może powinnam, zanim znowu zacznę znikać? Tylko… to byłoby już dla mnie oficjalnie, że to jest, że wróciło, bo znów potrzebuję od Piotrusia pomocy, rozmowy, rady. Teraz jeszcze mogę argumentować swoją rzekomą równowagę psychiczną tym, że przecież nie jeżdżę do terap, jakoś sobie radzę. A jak tam wrócę, to znów byłabym w tym samym bagnie. Nie chcę, nie chcę… Tak bardzo nienawidzę hasła ‘życia z przyzwyczajenia’.
Totalne wymózgłowienie. Raz jest dobrze, raz pusto. I Niandry znowu słucham. Nie wiem, co robić. Nie wiem. Póki co chyba poczekam, może nie wciągnie do tej pory.
Kurde, dekadentycznie się zrobiło. Sorry.